poniedziałek, 16 maja 2011

Szminki NYX


Na te szmineczki czaiłam się już od dłuższego czasu. Zamówiłam je na allegro za 60 zł, więc naprawdę bardzo tanio. Czekałam miesiąc (myślałam, że  zwariuję).
Jakie są? Niezwykle kremowe. Mam wrażenie, że smaruję usta masłem, przez co ich trwałość jest co najwyżej średnia. Trzymają się jakąś godzinę, rozmazują się i topią na ustach. Brzmi straszie, prawda? Nie jest aż tak źle, trzeba nauczyć się je obsługiwać. Ja nakładam wybrany kolor na palec i delikatnie wklepuję w usta. Dzięki temu szminka trzyma się parę godzin dłużej i nie muszę non stop sprawdzać czy coś się rozmazało.
Zdecydowanie urzekł mnie wybór kolorów, Pani sprzedająca zamieściła w aukcji tabelę kolorów, dzięki której mogłam wybrać idealną dla mnie szóstkę (przed zamówieniem warto wpisać w wyszukiwarkę wybrany kolor i zobaczyć swatche, jest ich cała masa). Dodatkowo wspomnę o zapachu: wg mnie jest okropny, takie typowe szare mydło. Niestety, w przeciwieństwie do koloru, zapach utrzymuje się na ustach baaardzo długo (aż do zemdlenia).


Tea Rose to chyba najpopularniejszy kolor NYXa. Jest to piękny zgaszony róż, który cudownie ożywia buzię.
Thalia z kolei to róż wpadający w brąz. Świetnie sprawdzi się u dziewczyn z ciemniejszą karnacją.
Paris to mój zdecydowany ulubieniec. Mocny, wyrazisty, neonowy róż. Delikatne blondynki z niebieskimi oczami będą zachwycone.
Louisiana to taka delikatniejsza wersja fuksji. W przeciwieństwie do koloru Paris wpada w ciepły, lekko brzoskwiniowy odcień.
Fire to czerwień, z domieszką pomarańczy. Po prostu ogień :)
Femme to zdecydowany pomarańcz (jakże modny w tym sezonie), który poleciłabym tylko najodważniejszym :)

Queen Helene, czyli miętowa rozkosz dla buzi

Hej Kochane :)

Niedziela to dla mnie czas intensywnej pielęgnacji. Nigdy nie byłam wielką fanką pillingów i maseczek, głównie ze względów czysto przyziemnych, czyli lenistwa i braku systematyczności.
Jakiś czas temu, za sprawą nissiax83 dowiedziałam się o miętowej maseczce Queen Helene. Jakoś tak mimowolnie trafiła ona na moją wish listę (która nieubłaganie się powiększa) i stała się obiektem pożądania. Czasami mam wrażenie, że wszystko co niedostępne jest dla mnie dużo bardziej pociągające. Tak też było z ową maską. Szukałam wszędzie, bez skutku. Znalazłam na allegro, ale patrząc na niewielką cenę doszłam do wniosku, że może być przeterminowana (kobiece myślenie...).

Ostatnio, będąc na przypadkowych zakupach znalazłam bardzo ciekawy sklepik zielarsko-medyczny, w którym, ku mojemu zdziwieniu, Queen Helene zajmowała calusieńką półkę.
Kupiłam parę produktów (o których nie omieszkam napisać w kolejnych postach), w tym upragnioną maskę i pilling.

Jakie są? Okrutnie gęste, acz wcale nie takie klejące! To chyba pierwsze produkty na ryjek, których nakładanie sprawia mi czysto fizyczną przyjemność. Intensywny zapach pasty do zębów może niektórych odstraszać, ja jednak jestem zachwycona (idealne pobudzacze podczas mozolnego pisania, przepraszam za przekleństwo, pracy licencjackiej).



Pilling jest moim ideałem, ma ziarenka przypominające delikatny pustynny piasek, które ścierają martwy naskórek. Niezwykle przyjemna, gęsta konsystencja sprawia, że nic nie cieknie nam po buzi i rękach. Możemy spokojnie wyjść z łazienki i oglądać sobie przez parę minut X Factory, Must Be The Musici i inne Mam Talenty. Buzia po pillingu? Jak marzenie!



Pora na maseczkę. 



Bardzo gęsta, niezwykle zielona i cudownie odświeżająca. Zostawiamy ją na pysiu przez 15 minut (do całkowitego wyschnięcia (ach, jak ona śmiesznie pęka :))) i zmywamy. Znacie te maski, które spłukiwać musicie przez kolejne 15 minut? Koszmar. A ta? Chwila moment i już jej nie ma. Buzia po maseczce? Och, Ach, miód i orzeszki. Osobiście nie mogłam się powstrzymać przed dotykaniem twarzy przez cały dzień. Jestem naprawdę zachwycona. Dodatkowo, na opakowaniu napisane jest, że możemy nałożyć maseczkę punktowo i zostawić na noc, ażeby pryszcz spokorniał i sam się grzecznie wyleczył.



Pełne nazwy produktów to:
- Queen Helene The Original Mint Julep Masque (170g)
- Queen Helene Refreshing Mint Julep Natural Facial Scrub (226.8g)

Cena tych produktów jest, według mnie, dość wysoka (z tego co wiem, w US można je kupić za grosze). Maseczka kosztowała 25,20zł a pilling 26,50 zł. Jestem jednak zdania, że lepiej wydać parę złotych więcej na pielęgnację niż kolorówkę. Po co maskować niedoskonałości jeśli można się ich, po prostu, pozbyć :)

Jeśli jesteście chętne mogę podać Wam adres sklepu. Nie wiem czy firma życzy sobie takiej promocji, dlatego też wolę napisać Wam co i jak mailowo. Podajcie adresy w komentarzach albo piszcie na sprawdzanka@gmail.com :)

Ps. Strasznie się za Wami wszystkimi stęskniłam. Mam nadzieję, że z wzajemnością :)